Kazimierz stał się w ostatnich latach miejscem odwiedzanym równie chętnie, co krakowski Rynek i jego okolice. Nic dziwnego, że przyciągnął i mnie, ignoranta i profana, za to miłośnika wszystkiego, co stare, a zwłaszcza krakowskie. Przez te kilka lat zdeptałem Kazimierz wszerz i wzdłuż, choć nie posiadam na nim miejsc tajemnych, związanych z ważnymi przeżyciami, inicjacją alkoholową (lub jakąkolwiek inną inicjacją), choć nie potrafię opowiadać o historii każdego domu, nie znam miejscowych mieszkańców (no, może z wyjątkiem jednej, ale bardzo nowej kazimierskiej lokatorki), choć nie przesiaduję godzinami w licznych miejscowych knajpach, wszakże poznałem go na tyle, by przed przyjezdnymi (a Kazimierz przyciąga, oj przyciąga), rodziną czy znajomymi, uchodzić za znawcę. Niestety, teraz, przed czytającymi to prawdziwymi znawcami, lub tylko bywalcami Kazimierza, wyjdę zapewne na prostackiego neofitę, proponując przejście się po Kazimierzu "Szlakiem peteena".
Część I - poranny głód nasycony...
Przyjeżdżam na Kazimierz koniecznie po śniadaniu. Dlaczego, spyta ktoś dociekliwy. Odpowiedź znajdujemy przy ulicy św. Wawrzyńca, niedaleko skrzyżowania z ulicą Bartosza. Tu mieści się słynna na cały Kraków Piekarnia Francuska, z której chleb smakuje tak bardzo, że przyjechanie tu "na głodniaka" groziłoby niechybnie straszliwym przejedzeniem i zakończeniem kazimierskiej peregrynacji już na starcie. Mój przyjaciel, skks, opowiedziałby zapewne o swoim ulubionym chlebie, tak zwanym kręconym (tak nazywają go autochtoni, w rzeczywistości chodzi o chleb z pieca obrotowego), niestety jego produkcji zaniechano latem 2002. Wpadam do piekarni i, "całując rączki szanownej pani", nabywam drogą kupna kilka bochenków, dla siebie i przyjaciół, znających niebywałe przymioty miejscowego pieczywa, po czym zanoszę chleb do samochodu, który tymczasem zaparkowałem na placu Bawół. Starzy bywalcy Kazimierza mają spore problemy z rozpoznaniem tego miejsca, tyle tu nowych budynków, nowoczesnych plomb, miejsc parkingowych. Na całe szczęście rzut oka w prawo, na pamiętające jeszcze prawdziwych przedwojennych tynkarzy budynki, pozwala przypomnieć sobie, że jesteśmy w miejscu bądź co bądź historycznym.
Dziarskim krokiem ruszam poprzez plac w stronę rosnącej w oczach ulicy Szerokiej, mijając starą bożnicę z prawej strony, a wylot ulicy Józefa z lewej. Krótki rzut oka na Szeroką, dziś zamienioną na plac parkingowy, pozwala uświadomić sobie jak mógł wyglądać żydowski targ, którego tradycje sięgają jeszcze królewskiej Polski. Dziś, otoczony przez hotele i knajpy (oraz komisariat policji Kraków-Stare Miasto)1, przypomina raczej gigantyczne targowisko próżności. Chodnikiem z lewej strony pomykam rączo pozostawiając w niepamięci pretensjonalny ni-to-pub "Ulica Krokodyli", gwałcący w moim mniemaniu pamięć Bruno Schulza, nie odwracam nawet wzroku na mijany, wspomniany już wcześniej komisariat (koniecznie trzeba go włączyć do tras wycieczkowych, choćby z powodu używania przez PT. policjantów maszyn do pisania z wczesnych lat 50), nawet oko mi nie mrugnie, gdy mijam fundację Nissenbaumów (bo to ani styl, ani żarcie)2 i już wchodzę na dziedziniec synagogi Remuh, obok której znajduje się cmentarz tego samego imienia.
Choć bywam tu przynajmniej 5 razy do roku, starsze małżeństwo, sprzedające bilety i wręczające turystom płci męskiej jarmułki do obowiązkowego przywdziania, nawet nie udaje, że mnie poznaje. Na paluszkach zbliżam się do głównej sali, gdzie na pewno jest już jakaś wycieczka, dzięki czemu mogę wysłuchać w niemal dowolnym cywilizowanym języku historii tego pięknego miejsca. Wokół czuć lekką stęchliznę, spotykam wzrok znudzonego młodziana i dziwię się, jak daleko zaszła nauka i sława słynnego rabina, któremu poświęcono to miejsce. Wychodzę na zewnątrz i od razu kieruję swoje kroki na cmentarz, gdzie mogę w zadumie spędzić chwil nieco więcej, bynajmniej nie uważając, że czas bisurmanię. Bo jakżesz można uważać, że się przepuszcza między palcami coś, co się właśnie zatrzymało. A na tym cmentarzu czas na moment zwiedzania staje i zdaje się czekać, aż się napatrzymy, nadumamy i nieledwie pogadamy z wielkimi tego świata, których kości użyźniły tutejszą glebę. Po chwili rozmowy z mądrym, kto wie czy nie najmądrzejszym (i to w dalszym ciągu, mimo iż nie żyje już od czterech stuleci) Natanem Spira, po nieśmiałym skierowaniu prośby (a nuż pomoże) choć bez karteczki do rabina Mojżesza Isserlesa, wychodzę na słońce i idę wzdłuż muru cmentarnego, na którym kłuje oczy napis, że skrajnie ortodoksyjni żydzi - cohani - powinni przejść na drugą stronę ulicy, gdyż ta przy cmentarnym murze wybrukowana została na starych macewach.
Rubaszne intermedium, czyli cholerny płot
Fundacja Nissenbaumów, nie mając widać nic lepszego do roboty, nabyła była plac znajdujący się po drugiej stronie cmentarza, a łączący ulice Szeroką i Miodową. Coś pewnie chcieli budować, ale im nie wyszło. Idę przeto wzdłuż tego cholernego płotu, pełnego bzdurnych plakatów przedwyborczych, a może i powyborczych, zza którego gapią się na mnie bezwstydnie dwumetrowe zielska. Idę i głupio mi, że nic nie mogę zrobić w sprawie już niekoniecznie sensownego, ale w ogóle jakiegokolwiek zabudowania tego miejsca.
Część II - ukochane zaułki
Obszedłszy płot i ciągnący się za nim cmentarz z drugiej strony, wchodzę w ulicę Jakuba. Po lewej, wiadomo - mur. Za to po prawej, w budynku szaroburym, za to pokrytym głupkowatymi graffiti, mieści się słynny w całej okolicy zakład szklarski. Kłaniam się z daleka pracownikom i patrzę już zazdrosnym wzrokiem na dość niedawno zbudowana plombę, w której mieszkają szczęśliwi, nowi kazimierzanie.
Dalej pusty plac (pewnie niejasne prawo własności, bo przecież inaczej już dawno by ktoś tam postawił kolejny hotel). Wreszcie kończy się mur cmentarny i jak spod ziemi wyrasta elegancki hotel "Eden", w nim zaś niezwykłe, jak na kazimierskie realia, sauna i galeria sztuki, tudzież pub o swojsko brzmiącej nazwie "Ye Olde Goat". Nie śmiem nawet wchodzić do środka, bo oto vis a vis hotelu rozciąga się jedno z najniezwyklejszych na Kazimierzu miejsc, a mianowicie "placyk na Ciemnej". Dziś meneli już nie ma, w powietrze uleciała ostatnia nuta zapachu jabolka (skks-ie, opowiedz wreszcie całą prawdę o tym miejscu), bo jakżesz można spożywać tu prozaicznego bełta, skoro po drugiej stronie ulicy mają swoją siedzibę elegancka (choć przereklamowana) restauracja "a la carte" i tuz obok niej słynny ośrodek Bueckleina3, z którego prawie zawsze dobiega muzyka i gdzie piwo smakuje magicznie. Zostaję na małe jasne, odpoczywam chwilę dumając o tych wszystkich, którzy przewinęli się przez ośrodek (niekoniecznie na Kazimierzu) i ruszam dalej na mój szlak. Po wyjściu dochodzę do ulicy Józefa, na rogu której mieści się kolejny słynny zakład rzemieślniczy, tym razem "Remont Pomp Hydroforowych", w którym wiecznie wre praca4. Patrzę złym okiem na znajdującą się po drugiej stronie ulicy siedzibę Małopolskiej Kasy Chorych. Jak na prawie trupa, trzyma się znakomicie, a budynek ma, nie dość że przepiękny, to jeszcze ślicznie wyremontowany. Tuż obok niego Collegium Kazimierskie. A zatem tak mógł wyglądać pierwszy budynek uniwersytecki w Polsce, gdyby dzieło Kazimierza Wielkiego doszło do skutku... Puszczam oko do pędzącej zapewne na zajęcia uroczej studentki i już stoję przed remontowaną kamienicą na rogu ulicy Kupa, w której pomieszczony zostanie nowy hotel5. Skręcam w Kupa. Mój ulubiony zaułek. Stare kamienice, pamiętające dobre, przedwojenne czasy, ale... Ale ta stykająca się z hotelem właśnie umiera:
nie ma okien, o stropy ze wszystkich pięter opadły już na parter. Jeśli prędko ktoś się tym nie zajmie - kamienica przestanie istnieć. A mimo to przyciąga, zniewala swoim urokiem. Czym ja turpista? Postanawiam zgłębić to zagadnienie w "Warsztat Cafe", miłej knajpce, pełnej starych instrumentów muzycznych, z wnętrzem przytulnym, a piwem smacznym. W zadumie spoglądam przez okno na "moją" kamienicę przy Kupa 24. Na zewnątrz panorama ulicy Kupa z bożnicą Izaaka i kilkoma bankami w tle. Ruszam w stronę placu Nowego, znanego powszechnie jako "żyd" (byłem na żydzie, idę na zakupy na żyda etc.). Mijam kawiarnię "Na piętrze" (jakoś nie chce mi się wychodzić po schodach, patrzę z podziwem na budynek Starodruku, firmy, która jak nikt inny potrafi wyczarować cuda ze skóry i papieru (gdybyż te reprinty były jeszcze tańsze...). I oto wychodzę wprost na tę część żyda, którą zwą Fiszplacem. To tu w soboty i niedziele spotyka się handlarzy starociami (a bywa, że i starzyzną), to tu kupić można oryginalną kennkartę, krzyż żelazny, plakat z czasów socrealizmu, srebra niekoniecznie rodowe, zegarki, porcelanę albo... albo tylko pogadać.
Część III - jestem "na żydzie", czas się posilić
Najpierw zagadka: ile jest pubów na placu? Tego nie wie nikt, ciągle otwierane są nowe, ostatnio naliczyłem ich dziewięć. Przyciągają swoich klientów o zmroku, dokładnie wtedy, kiedy przestaje funkcjonować serce placu Nowego - okrąglak i targ. W okrąglaku mieszczą się słynne jatki końskie i kilka mini barów, w tym ten najsłynniejszy, nad którym ochy i achy wznoszą najsłynniejsi pismacy kulinarni, czyli bar "U Endziora". I tu, szanowny piechurze, wznieś ku niebu modlitwę żarliwą: niech żyje z pełnym zdrowiu Pani Endziorowa... Jak to Pani, skoro wszyscy od lat mówią wyłącznie o Endziorze? Ano, mili moi, kiedy brakuje w barze lepszej połowy Endziora, natychmiast zawęża się repertuar proponowanych tu dań. Brakuje między innymi słynnych ze smaku i nieziemskiej wielkości kotletów z kurczaka. Żyj nam zatem Pani Endziorowa sto lat! A ja natychmiast zamawiam żebro z kapustą a la Endzior (uwaga! żebro to żebro, a żeberko, to zupełnie inna sprawa), czekam cierpliwie w kilkuosobowej kolejce do stolików, wśród takich jak ja miłośników dobrej (i taniej!) kuchni. Nikt się nie niecierpliwi, nikt nie patrzy krzywo na jedzących. Czyżby Endzior uszlachetniał? Posilony wielce obchodzę wolniutko cały plac, zaglądając do okien kawiarni, az dochodze do kultowego sklepu Kazimierza - słynnego monopolowego o wiele mówiącej nazwie: "Piersióweczka i fajeczka". Pani właścicielka zawsze cieszy się na mój widok, jak byśmy byli wspaniałymi przyjaciółmi, albo jakbym zawsze zostawiał u niej zawartość grubego portfela. Ani to, ani to nie jest prawdą, po prostu pani jest wspaniałym, starej daty (bo przecież nie wieku) handlowcem. Teraz następuje część wycięta przez czujną autocenzurę i oto już opuszczam gościnnego żyda i wracam na ulicę Józefa.
Knajpiane intermedium, czyli ilość rzadko idzie w jakość
Gdy zakręcimy się wokół własnej osi z zamkniętymi, rzecz jasna, oczyma, stojąc na środku placu Nowego, po czym wyciągniemy do przodu rękę, na tysiąc procent wskazywać ona będzie którąś z tutejszych knajp. Nie oznacza to, że w ciemno można wejść do każdej, choćby po to, by napić się złocistego chmielowego napoju. O, nie. Jest tu kilka miejsc, które odrzucają mnie swoja pretensjonalnością (choćby "Mechanoff"), klaustrofobicznym wnętrzem ("Jaskinia")6, czy wiecznym czekaniem na wolny stolik ("Alchemia", akurat świetny pub, ale baaardzo okupywany). W każdym razie impreza pod tytułem "szlakiem miejscowych barów" zakończyć się musi niechybnie ekstazą alkoholową uczestników już po przejściu jednej ściany placu.
Część IV - moja ulica
By móc spokojnie pospacerować po Józefie, trzeba mieć koniecznie mocno wypchany portfel. Tyle tu knajp, sklepów i miejsc, gdzie łatwo sięga się do kieszeni. Moje ulubione to liczne w tym miejscu sklepy z antykami. Oglądam osiemnastowieczne figurki, wspaniałe obrazy uznanych mistrzów, lub tylko "woniejące" lekko stęchlizną ciuchy pamiętające zapewne miłościwie nam panującego cesarza Franciszka Józefa. Nikt się nie denerwuje, kiedy tylko gapimy się na te wszystkie cudeńka. Przecież czas tu płynie powolutku, "niby Wisła za mostem kawałek", jak śpiewa Andrzej Sikorowski. Zaglądam do warsztatu oprawy obrazów, gdzie zawsze można kupić jakiś obraz, lub stare zdjęcie zapomniane, a może zostawione i nieodebrane z premedytacją przez klienta. Na mojej ulicy można jeszcze kupić komputer, kłódkę, gazetę, a gdyby się ktoś bardzo postarał, to nawet mieszkanie.
Lubię nią chodzić bez konkretnego celu tam i z powrotem. Dziś też przechadzam się, najpierw prawym chodnikiem, w stronę Bożego Ciała, potem lewym chodnikiem, w stronę placu na Wąskiej (VI Liceum to też temat na długą opowieść). Wzrok mój zatrzymuje się na knajpce pod wiele mówiącą nazwą "Kolanko nr 6" (tu mieścił się kiedyś sklep metalowy z towarem dla hydraulików, ale nie tylko). Czyżbym szedł taki kawał właśnie po to, by dotrzeć tu? Skoro tak, to dlaczego takimi zakolami?...
Część V - czy da się o własnych siłach wyjść z "Kolanka"
Znużony już wielce wchodzę do "mojej" knajpy kazimierskiej, "Kolanka nr 6". Tu zakończę moją wędrówkę. Nie żebym nie chciał iść dalej, ale pewnie mnie już stąd nie puszczą. Bo to albo zacznę wspominki z barmanem Tomkiem, albo nagle do środka wpadnie jakiś miejscowy Caruso i głosem donośnym jak ryk rannego jelenia zawyje nieśmiertelne: o sole mio, może spotkam kogoś ze znajomych, zachwalających tutejsza atmosferę. Nie jest to knajpa a gatunku szpanerskich, nie zachodzą do niej słynne krakusy. Za to piwo zawsze świeże, a gorzałka zmrożona. Do tego specjalność zakładu - naleśniki z przeróżnym nadzieniem. No to skoro zjem ich kilka, pokonam parę browarów, ogrzeję się (to zimą) lub ochłonę (latem), to już niczego mi się nie chce więcej, poza wezwaniem taksówki, która uwiezie mnie ku domowi, znajdującemu się wiele kilometrów od ukochanego Kazka. No, chyba że w tak zwanym międzyczasie pojawią się w "Kolanku" moi przyjaciele: skks, pingwin, czy m.in... wtedy o wyjściu nie może być mowy. Ale to już temat na zupełnie osobną opowieść.
Przypisy:
1 w listopadzie 2003 r. Rada Dzielnicy ufundowała policjantom komputery
2 restauracja zamknięta w 2003 r.
3 obecnie Kawiarnia Naukowa
4 obecnie Fabryka Pizzy. Pompy hydroworowe można wyremontowac na Wolnicy
5 remont zakończono
6 obecnie Nove Namesti
peteen
jesienią 2002
|