Marny los tego, kto uwierzy, że Kazimierz kończy się na ulicy Krakowskiej.
Biada mu, bo nie wie co mówi, a najgorsze - nie wie co traci. Traci pewien niezwykły zakątek, gdzie czas zatrzymał się wraz nastaniem epoki środkowego Gomułki, zwanego potocznie Nikiforem polskiej myśli politycznej. Mówię oczywiście o końcowym zaułku ulicy Skawińskiej. Tu mozna kręcic film o kazimierskiej żulii bez jakiejkolwiek ingerencji scenografa. Ba, niepotrzebny byłby też casting do ról głównych, bo miejscowe żule i menele obrodziły tu w ilościach nieledwie przemysłowych. To właśnie w tym miejscu, zaledwie pare dni temu, paru miejscowych gentlemanów, na których zalegały stare kapoty, a których oddech mógłby zabić równie szybko jak zarazki wąglika, absolutnie artystycznym sznapsbarytonem zaproponowało mi kupienie całkiem dobrego piecyka łazienkowego. "No daj pan dwie dychy i piecyk jest pański". Jakaż szkoda, ze mój łazienkowy junkers, spisuje się bez zarzutu... W tym właśnie miejscu wychowywał się mój serdeczny kolega, dziś bardzo znany krakowski plakacista, z którym przemierzalismy kazimierskie uliczki wzdłuż i wszerz, nierzadko nabici jak car - puszka (ech, ta rozwichrzona młodość) i nigdy nie zarobiliśmy, wybaczcie kolokwializm, w mordę, bo wtedy, w tych niby bandyckich kazimierskich czasach, gdy nasza dzielnicę porównywano do, ponownie wybaczcie kolokwializm, Nowej Huty, żeby zarobić w gębę, trzeba było "zasłużyć". Nie to co dziś, gdy wokół grasują hordy durnych małolatów, tylko czekających gdzie i komu przyłożyć.
Nie mogę nie wspomnieć o Endziorze. Tak, tak, tym samym, o którym Makłowicz napisał takie bzdety, jak choćby te o kotletach schabowych, choć Endzior słynie z przepysznych kotletów z kurczaka (oj, gwiazdor tiwi daje ciała co pewien czas, oj daje). Ja tam zawsze chodzę na żebro, nie jakieś tam żeberka, tylko żebro - sprawdźcie kiedyś różnicę, jeśli właściciel sam wam jej nie zdradzi. Aha, z tym że ja nie lubię kapusty (wszyscy w kolejce do endziorowego okienka w okrąglaku kręcą z niedowierzaniem głowami) i wolę podejść do najbliższej handlarki warzywami, by kupić niewątpliwie najsmaczniejsze, choć i najdroższe ogórki kiszone w Krakowie. Patrzę na okoliczne knajpy, jakieś takie wydumane, plastykowe, gdzie brud i smród sąsiaduje z dragami i młodzieżą podejrzanej konduity. Albo galerie, do których prawie nikt nie zagląda... To już nie jest mój Kazimierz, to znak czasu, upływającego dla mnie na Kazimierzu zbyt szybko.
Zaglądam czasem w inne, dla mnie magiczne miejsca, jak do starszego pana z pracowni oprawy obrazów na Józefa. Tam, oprócz oprawy, można choćby i godzinkę porozmawiać z mistrzem o sztuce, albo rzucić okiem na pięknie oprawione fotografie dziewczyny, której narzeczony, kiedyś pełen entuzjazmu i miłosnego uniesienia, potem odkochał się ekspresowo i nigdy juz po oprawione zdjęcia nie przyjechał. Na tej samej Józefa naprawiam sprzęt komputerowy, choć "naprawiacz" nieledwie mnie obsobacza, że robota mu się nie opłaca, że przyniosłem mu złom-barachło, ale potem zawsze odbieram sprzęt cudownie "ożywiony".
No i cmentarz przy Miodowej, najsmutniejsze miejsce w Krakowie, cmentarz najdziwniejszy z dziwnych. Tu nie zachodzą na groby rodziców i dziadków ich dzieci i wnuki. Nie zachodzą, bo nie mogą. Cały naród został wymordowany, zatem wśród grobów spotkasz tylko wycieczkowe pielgrzymki, głównie do grobu Natana Spira, lub czasem spacerujących, zadumanych nad marnością tego świata, ale i zakochanych w prawie każdym kazimierskim zakątku takich niereformowalnych, starych, romantycznych zgredów jak ja...
Ale, ale, gdybym jednak kiedyś chciał wziąć was znowu na spacer po moich magicznych miejscach, to chyba mi nie odmówicie? Z tym, że byc może będzie nam towarzyszył jamnik, podobnie jak ja trochę zakręcony. To do zobaczenia!
Skksa wysłuchał peteen
Przedwiośniem 2002
|