Kazimierz.com
Dziś jest
Podyskutuj na
Facebooku

























Kazimierz.com  >   Moj Kazimierz

Mojej mamie.
- Za wielką troskę i cierpliwość którą mi okazała w latach mego dzieciństwa.

Gdzie ty jesteś mój dawny Kazimierzu? Gdzie ty jesteś...

To pytanie zadaję sobie zawsze gdy po raz kolejny przemierzam bruki, ulice i zaułki tej niesamowitej krakowskie dzielnicy...
Znam tu przecież każdy kąt, każdą przysłowiową dziurę, każdy kamień w starym bruku, a jednak wiele się zmieniło na krakowskim Kazimierzu. Bardzo wiele.
Jeśli na korzyść to dobrze, ale dzisiejszy jest jednak inny niż mój Kaźmirz, ten który pamiętam. Zamykam więc oczy i wracam do wspomnień. Jakże odległych...

Uczęszczałem do męskiej szkoły podstawowej Nr 11 przy ulicy Miodowej 36. W latach pięćdziesiątych nie było szkół koedukacyjnych. Budynek, w którym mieściła się moja podstawówka został zbudowany w roku 1886 jako typowa na owe lata Szkoła Miejska z czerwonej cegły. Podobnych szkół było kilka w Krakowie; szkoła nr.16 na Dietla, szkoła na Rynku Kleparskim, przy ul. Studenckiej, Nr 24 w Podgórzu za mostem Kościuszki (to dzisiejszy most Piłsudskiego), na Bernardyńskiej pod Wawelem i jeszcze w kilku miejscach.
Powojenny wyż demograficzny sprawił, że klasy szkolne były liczne. Zawsze powyżej 30 uczniów, a nawet nieraz w klasie chłopaków takich jak ja było 40-tu. Dlatego kolegów miałem w bród. To nie to samo co dzisiejsze ledwo dwudziestoosobowe klasy szkolne!
Wielkiej sztuki i wytrwałości trzeba było by nas - czterdziestu nieraz bęcwałów i łapserdaków, których rozsadzał temperament utrzymać w ryzach. No bo broiło się w latach szkolnych, oj broiło!
Szkołę Nr 11 na Miodowej zapamiętałem z bardzo nielubianego przez uczniów pana kierownika, który miał bzika na punkcie chóru szkolnego. W tej kwestii pierwsze skrzypce w szkole grał (dosłownie) nasz nauczyciel śpiewu pan Wipel. Szukał i cierpliwie wyławiał wśród nas kandydatów na szkolnego Kiepurę.
Oszukiwaliśmy go wiec jak tylko się dało i cały czas. O wiele łatwiej przychodziło nam to w wieku rozwojowym w czasie mutacji, gdy buczeliśmy i fałszowali niemiłosiernie. On znał nasze oszukańcze zapędy, walił smyczkiem po głowie i wołał: - Śpiewaj-że ty dobrze!
Ja u Wipla miałem fory, ale nie dlatego, że mi się udawało. Wiedział on szelma jeden, że pobieram lekcje gry na fortepianie, znam nuty i słuch mam absolutny! Na nic się zdały moje zabiegi by wymigać się od szkolnego chóru. Śpiewałem drugim głosem.
Ale nam oczywiście nie w głowie było śpiewanie na szkolnych akademiach. Nas wołała wolność! Przez otwarte okna klasy, wręcz kiwając zawadiacko palcem wołała nas swoboda na ulicy. Kazimierskiej ulicy i kazimierskich podwórkach, bowiem nasze życie tam właśnie kwitło i toczyło się wartko niczym rwąca rzeka. Co to było za życie! Och!
Rzecz jasna w tych czasach nikt z nas nie miał pojęcia o takim luksusie jak posiadanie w domu rodzinnym własnego pokoju. Wtedy to było nie do pomyślenia! Dobrze, że miałeś jakieś miejsce do odrabiania lekcji i kąt na zabawki.
Mając tak liczne grono kolegów poznałem wtedy całą przestrzeń Kaźmirza. Koledzy szkolni mieszkali w różnych miejscach. Chodziło się do nich daleko - nawet w rejon Placu Wolnica i ulicy Bocheńskiej.
Oj zakosztowałem wtedy smaków tej niesamowitej dzielnicy zamieszkałej w zdecydowanej części przez ludzi skromnych, lub nawet biednych! Często to były całe wielopokoleniowe i wielodzietne rodziny gnieżdżące się nierzadko w jednej izbie, gdzie kresu życia dobiegali dziadkowie, lub chociaż babcia i gdzie często samotna matka, mająca liczną gromadkę do wykarmienia ledwo co wiązała koniec z końcem.
A jeśli już był ten ojciec jako głowa rodziny, to często w postaci tatusia-pijaczka, który z zarobionej tygodniówki, w sobotę przepijał połowę zanim resztę przyniósł do domu. Wracał wtedy na mocnym gazie tłukąc się po klatce schodowej, wyganiając z mieszkań zawsze ciekawskich lokatorów.
Tym późnym, wieczornym powrotom towarzyszyły wrzaski i krzyki dobiegające z mieszkania pijaka. Potem jakiś czas jedna z sąsiadek chodziła w ciemnych okularach. Takie to było życie na Kaźmirzu.
Życie lokatorów w kamienicy rozkwitało bujnie na podwórkach i korytarzach. Sąsiadki nieustannie plotkowały. Mówiło się wtedy, że roznoszą "wiadomości z magla". Magiel też wtedy istniał. Niejeden. Najbliższy na Brzozowej. Dziś tam jest chyba fryzjer.
Jedyny, domowy telewizor naszej w klasie posiadał kolega Marek z ulicy Jakuba. Chodziliśmy całą bandą do niego co środę na Klub Myszki Miki Walta Disney'a. Radio po domach można było częściej spotkać. U nas królował stary przedwojenny Philips z pękniętą skalą.
Przy tak wielkim zagęszczeniu lokatorów w kamienicy nie obeszło się bez scysji i sąsiedzkich sporów. W zasadzie o nic i o wszystko.
O trzepanie na balkonach gdy poniżej ktoś wywiesił pościel do wietrzenia...

... Paniiii - co pani trzepie takie koty! - nie widzi pani, że mi pranie schnie?

O dziecięce zabawy, często w skutkach opłakane, bo w czasie naszego kopania w piłkę poszła, oj poszła nieraz i niejedna szyba. I nieraz tata właściciela piłki nożnej (oczywiście gumowej) musiał odebrać tę piłkę zarekwirowaną przez poszkodowanego sąsiada z parteru. Nie byłoby to jeszcze takie złe, gdyby nie manto przy okazji.
Nieraz też przychodziła jedna sąsiadka do drugiej z pretensjami:
- Pani Kowalska - mówiła stając we drzwiach i ciskając pioruny niczym zagniewana Hera. - Panin syn zbił mojego Ryśka!
- (?)
Pani Kowalska robiła wielkie oczy. Czego chce ta baba od mojego chłopaka?
Jednak Hera nie ustępowała. Jako corpus delicti rzeczony Rysiek, pochlipujący i z podbitym okiem, lub rozciętą wargą został wypychany do przodu przez matkę. Być może dostał bęcki od rodzicielki, które tak go ostatecznie pogrążyły i dobiły, że pozostało mu tylko płakać.
Po tym fakcie dostawało się lekko w ucho i srogie przykazanie: - Żebyś nie bawił się z tym Ryśkiem, bo to jest element! Określenie "element" to nie to samo co chuligan! Chuliganem określano takich co po bramach pili wódkę z musztardówek, albo jabcoki prosto z butelek i palili papierosy. Zdecydowanie starsi od nas.
Prawie nazajutrz, a najpóźniej na trzeci dzień konflikt z Ryśkiem przechodził do historii i był anulowany mimo napominań rodzicieli. Bowiem kolega z klasy, a tym bardziej kolega z tej samej kamienicy, nawet gdy były jakieś spory stawał się towarzyszem zabaw. Szczególnie gdy był szczęśliwym posiadaczem skórzanej piłki nożnej "dwupasówki", lub młodzieżowego roweru. Nie było innego wyjścia.
Sąsiedzkie pyskówki były prawie codziennie na porządku dziennym. Dla reszty kamienicy była to wielka atrakcja. Coś się działo! Nie dziwota że w tym czasie na korytarz i klatkę schodową wylegał kto tylko mógł. Takie to były atrakcje życia na Kaźmirzu.

Krakowski Kazimierz w tych latach wyglądał zupełnie inaczej. Była to dzielnica zaniedbana, brudna, jakby zapomniana. Być może wynik referendum 3 Razy Tak z 1946 roku, kiedy to Kraków diametralnie odciął się od reszty kraju zaważył, że traktowano go po macoszemu. Cała Polska skupiła się na odbudowie Warszawy i warszawskiej starówki, która niekiedy powstawała "od podstaw". Dlatego Kaźmirz popadał w ruinę. Wewnątrz - od dawna niemalowane klatki schodowe z ubytkami w posadzkach i dziurami w tynku. Wiele z tych dziur było naszą zasługą - jako efekt uboczny strzelania z klucza.
Szare kamienice z oddartą wierzchnią farbą elewacji, spod której wyzierały stare, jeszcze przedwojenne pisane po polsku i w jidisz napisy; Hotel, Restauracya, lub inne takie. Często kamienice pozbawione były tynków - widoczna czerwona stara cegła pewnie pamiętała jeszcze czasy cysorza Franciszka Józefa. Szczęściem było to, że w tamtych galicyjskich jeszcze latach budowano dość solidnie i dzięki temu spora część domów jeszcze stała. Choć nie wszystkie.
Kamienice w dość dobrym stanie z reguły znajdowały się przy główniejszych ulicach; Miodowa, Starowiślna (zawsze się używało dawnej nazwy) Krakowska, Dietla, Bożego Ciała. W innych miejscach pełno było starych ruder ze skrzypiącymi schodami, z przegniłymi oknami i niedomykaną bramą. Często jakaś część oficyny przeznaczona była do rozbiórki, ale kiedy to miało nastąpić? Nikt nie wiedział. Zdecydowaną większość kamienic krakowskiego Kazimierza poddano upaństwowieniu. Część to pozostawione mienie pożydowskie, które przejęło miasto.
Dobrze, że było jeszcze w jako takim stanie i nadawało się do zasiedlenia. Na jak długo? Nie wiadomo. Nowa władza myślała tylko o zdobyczach socjalizmu. Po co był jej taki Stary Kazimierz? Budowlany szmelc.

W dziesiątkę trafił Jerzy Antczak gdy kręcił Noce i Dnie. Rejon Kazimierza jak ulał pasował do Kalińca! Nie było wiele zachodu by betonową (jedyną na Kazimierzu) nawierzchnię Placu Nowego, który wszyscy po staremu nazywali Żydowskim pokryć jakimiś asfaltowymi kocimi łbami i posypać posiekaną słomą. Wypisz wymaluj - dziewiętnastowieczna sceneria!..
Ujęcie rozstrzelania zakładników kręcono na Szerokiej. Wystarczyło w ruiny obok synagogi Remuh (dziś tam jest restauracja Na Kazimierzu) i po przeciwnej stronie wrzucić kilka zapalonych opon i już reżyser miał wymarzone sceny. Biegaliśmy na plan zdjęciowy po lekcjach, a nawet w czasie przerw. Nasza szkoła była naprzeciwko Szerokiej. W końcu dwa kroki.
Nasza ciekawość został nagrodzona. Przed kręceniem sceny gdy Jan Nowicki jako pruski oficer w pickelhaubie wjeżdża na koniu skorzystano z kilku z nas jako statystów robiących tłum Kalińca. Każdy był dumny. Zagrać w filmie! Toż to była wielka frajda!

Sama kamienica na Kazimierzu to już zabytek, albo inaczej - styl dawnej epoki. Brama zawsze była otwarta. Nie było domofonów. Każdy mógł swobodnie wejść i wyjść.
Jedynie wieczorem, po jedenastej godzinie trzeba było dzwonić do dozorcy, który rozespany i w szlafroku człapał po korytarzu w kapciach, ze zgrzytem przekręcając wielki klucz w starym zamku, by zapóźnionemu lokatorowi otworzyć bramę. Rzecz jasna musiał dostać "za fatygę". To było święte, jak święta była jeszcze instytucja stróża. Nie odważyłbym się by cichcem przemknąć obok, omijając pustą, wyciągniętą dłoń.
Gdym w latach wczesnej młodości wracał późnym wieczorem z jakiegoś długiego seansu w kinie, lub dłuższej randki, zawsze pilnowałem by zostawić sobie w kieszeni parę złotych dla gospodarza, dzięki któremu mogłem szybko znaleźć się w przytulnym i ciepłym domowym łóżeczku.
Na bramie wejściowej nie było tak jak w innych rejonach Krakowa emaliowanej tabliczki z napisem: DOMOKRĄŻCOM I ZEBRAKOM - WSTĘP WZBRONIONY.

Dlatego dziady proszalne nader często dzwoniły do naszych drzwi. Przycisk dzwonka elektrycznego ojciec zamontował we framudze, w zagłębieniu po mesuzie - miejscu, gdzie starozakonni umieszczali zwitek modlitwy. Dziady proszalne były powszechne na Kazimierzu. Chodziły po domach, ale najczęściej przesiadywały pod kościołami. Najbardziej oblegany były schody zejściowe kościoła Bożego Ciała.

Ale najbardziej brama przyjazna była latem. Wchodziło się wtedy do wnęki, w której już witał cię miły chłodek. Potem dwa, lub trzy schodki i byłeś w środku. Zaraz za bramą na ścianie, wisiał w wielkiej gablocie za szybą spis lokatorów, który szczegółowo informował wszystkich gdzie kto mieszka. Pod jakim numerem mieszkania, na jakim piętrze i czy to jest front, czy też oficyna. Spora część kamienic posiadała oficyny, często więc lokatorów, albo najemców było prawie trzydziestu. Spis na ścianie ułatwiał znalezienie kolegi, który informował cię, że mieszka na ul. Józefa - " tam, koło introligatora". Nie ważny był numer mieszkania. Przeszukiwało się okoliczne bramy i znajdowało na spisie.
Korytarz na parterze najczęściej wiódł na wąskie z reguły i ciemne, niczym studnia podwórko, które często było wspólne dla dwu sąsiednich kamienic. Nikt wtedy takich podwórek nie grodził siatką, albo inszym płotem. Podwórko to był dla nas raj. Wokoło (często były to właśnie owe oficyny) ciągnęły się długie, drewniane ganki. W niektórych kamienicach z tych ganków schodziły na podwórko bardzo stare skrzypiące schody.
Ganki to było drugie, równolegle z podwórkowym życie.
Z podwórkowych ganków zdecydowana większość nas, męskich kilkulatków puszczała bańki mydlane i jaskółki z papieru. Na gankach wysiadywały dziewczyny ze swoimi lalkami. Sąsiadki plotkowały jak najęte, opowiadając sobie różne ciekawostki związane z życiem rodzinnym innych lokatorów.
- Paniusiu - słyszała pani o tej z parteru? I tak bez końca. Zawsze był jakiś temat.
Sielskie życie krakowskiego podwórka. Czasem tylko słychać było nawoływania:
- Jaacek - szybko do domu! Koolaacja!
Jeśli w tym czasie na podwórku coś się działo co nie mogło obyć się bez ciebie to gnałeś na tę kolację po dwa, trzy schody do góry na to przykładowo trzecie piętro, porywałeś ze stołu pajdę chleba z czymś tam co mama na nią dała i dalej wio - z powrotem na dół!
Tu nie było czasu na eleganckie dreptanie po stopniach schodów. Dwa długie szusy i każde półpiętro masz za sobą. Na dole byłeś w pół minuty. By było szybciej z tą kolacją, ze stołu w kuchni brałeś po dwie złożone kromki. Trwało to tak długo (czasem aż trzy tury), aż górna część twojego przepastnego przewodu pokarmowego została wreszcie zapełniona.
Ganki w starych kamienicach to nie tylko zabawa, czy wieszanie prania. Nieraz przekształcały się w swoistą widownię. Jak w teatrze. Sceną było podwórko, a aktorzy rozmaici.
Najliczniejszą grupę stanowili uliczni, a w zasadzie podwórkowi grajkowie. Z reguły ludzie starzy, inwalidzi. Grali solo, w duecie, a nawet nieraz w trio. Akordeon, lub guzikówka, mandolina, gitara, czasem klarnet. W ten sposób starali się poprawić swój skromny byt i cierpliwie czekali na datek. Nieraz kaleczyli okropnie. Obeznany byłem z muzyką i wyłapałem każdy, najmniejszy fałsz. Ale nie wypadało nie rzucić. Drobne monety zawinięte w kawałek papieru wędrowały na nierówny beton podworca. Niewidomym grajkom w zbieraniu datków pomagali ci co byli na podwórku, albo sąsiedzi z parteru.
Po podwórkach wędrowali też różni fachowcy.
- Garnki lutowaać! Garnki drutowaać! - co jakiś czas rozlegał się donośny głos i zawsze któraś z sąsiadek mojej mamy schodziła na dół z dziurawym, emaliowanym garnkiem, lub skorupami rozbitej kamionki. Garnek bowiem w tych czasach był nader ważną rzeczą, a na dodatek trudną w nabyciu, dlatego na śmietnik trafiał zupełny już złom. Naczynia z aluminium to była rzadkość w tych czasach, a o nierdzewnych nikt nie słyszał.
Innym razem też razem szlifierz dzwoniąc kawałkiem metalu zjawiał się na podwórku. Rozkładał przyniesiony na plecach warsztat, podobny do maszyny do szycia i szlifował noże, nożyczki, tasaki i inny domowy sprzęt do krojenia.
Mieszkania w tych starych kamienicach z reguły były dwuizbowe, bo składały się z ogromnej kuchni, z której śmiało można by wykroić jeszcze jeden pokój, mimo iż w narożniku stał kuchenny piec kaflowy z blachą i piekarnikiem. Całe domowe życie toczyło się w tej kuchni. Pokój był jedynie sypialnią i miejscem przyjmowania gości. Jeśli mieszkanie posiadało drugi pokój - to z reguły ustawiony w amfiladzie.
Mieszkania miały niski (w porównaniu z dzisiejszym) standard. Wyposażone jedynie w prąd i gaz. Gaz oczywiście z miejskiej gazowni. Często były zatrucia z nieszczelnej kuchenki.
W kącie kuchni "wodociąg" - taka żeliwna umywalka z odrapaną i obitą emalią z widocznym napisem Zieleniewski i Ska. Zlewozmywak? To pojęcie powstało w mieszkaniach z bloków.

Najbliższe bloki były za "sztreką", czyli na Grzegórzkach, w okolicach kortów klubu sportowego Olsza i przy ul. Daszyńskiego. Chodziliśmy się tam, gdy powstało sztuczne lodowisko. Niewielu z nas posiadało przykręcane butów za pomocą tzw. "żabek" łyżwy, "szpicówki" i "holenderki". O panczenach można było jedynie pomarzyć.

Wiele mieszkań nie posiadało wodociągów. Lokatorzy wtedy korzystali z wspólnego kranu na korytarzu.

Ach te krany to był dobry wynalazek. Bardzo przydatne były w lany, czyli Wielkanocny Poniedziałek. To tu napełniano cumle, rowerowe wentylki z lateksu i inny sprzęt do dyngusowego lania. Lało się na ulicy i nieraz korzystało z okienek z kranem, tuż nad chodnikiem.

Rzadko kto posiadał wtedy w domu ubikację i łazienkę. Cała rodzina myła się najczęściej na środku kuchni w wielkiej, drewnianej balii do prania. Grzało się wodę w wielkich garach na dwupalnikowej kuchence gazowej.
Obowiązkowym rekwizytem do wielkiego prania była ocynkowana metalowa tarka w drewnianej ramce. Jeszcze gdzieniegdzie pojawiały się praczki, które chodziły na zarobek po domach. Wielkie pranie bowiem to było domowe wydarzenie i często raz w miesiącu. Wszystkie okoliczne dzieciary miały przykazane by na ten czas pójść precz i nie szwendać się pod nogami podczas takiej ważnej czynności jak domowe pranie.
Później praczki zostały zastąpione przez wypożyczane pralki wirnikowe. To była nowość. Metalowa rama z bębnem i małym silnikiem elektrycznym. Robione gdzieś w zakładzie ślusarskim. Krążyły od domu do domu.
Do ubikacji trzeba było lecieć pędem przez długi, pokryty drewnianą podłogą i ciemny, bo jedną nędzną żarówką oświetlony korytarz, gdzie usytuowano kilka wspólnych kibelków. Szczególnie w zimie należało to do przyjemności, gdy człowiek po zapaleniu świeczki, spoglądając w kwiaty na zamarzniętych szybach musiał siadać gołym tyłkiem na oszronionej desce klozetowej.
Nie używało się wtedy pojęcia "sedes". To była deska, nie jakiś tam sedes. Deska, tyle że klozetowa. Wykonana zresztą z drewna.
Jeszcze po wielu domach korzystano z tak starego i poczciwego przedmiotu jakim był nocnik. Nie tylko zresztą dla dzieci. Zimą szczególnie. Takie by rozkosze zamieszkania w Krakowskim Kaźmirzu.
Inne były też ulice. Nawierzchnia bita, z kamienia, pełna dziur i rynsztoków. W czasie deszczu zagłębienia wypełniały się brudną wodą. Ubytki w nawierzchni często uzupełniano takim samym kamieniem, lub tłuczoną cegłą. Pojawiał się wtedy na ulicy wielki parowy walec drogowy, który sapiąc i zgrzytając niczym parowóz ubijał nawierzchnię. Było na co popatrzeć!
Nie było trotuarów, czyli po dawnemu chodników. Chodniki wtedy wykładano (podobnie jak niektóre jezdnie) śliską, bazaltową kostką, na której nasza męska młodzież często gęsto rozbijała kolana. Nieliczne auta (z reguły z demobilu)w czasie lata wzniecały wielkie tumany kurzu. Próbowały temu zaradzić polewaczki z czasów Rewolucji Październikowej (też z demobilu), ale to było skuteczne jedynie na krótki czas.
Mniej uciążliwy w produkcji kurzu na ulicy był transport przy zastosowaniu wielkich konnych platonów z parą koni rasy perszeron. Taki platon z wysokimi burtami przydatny był w zimie gdy my czepialiśmy się z tyłu i ślizgali na butach. Trzeba było tylko uważać, by woźnica nie spostrzegł że ma pasażerów. Walił wtedy batem gdzie popadło. Czerwone pręgi na długo pozostawały na skórze. A piekły? Niemiłosiernie!
Mimo iż na Kazimierzu istniał targ na Placu Nowym, to w godzinach dopołudniowych na ulicach często stały wozy konne gospodarzy z podkrakowskich miejscowości. W sezonie zimowym, gdy furmankę zastępowały sanie (zimą śnieg w Krakowie był normą) słychać było nawoływania:
- Drzeewooo!, Drzeewooo!
We wszystkich bowiem domach Kazimierza dominowały piece. Kaloryfery? - jedynie w urzędach administracji państwowej. Nie było takich na Kazimierzu. Siedziba dzielnicy Stare Miasto mieściła się przy ul Grodzkiej.
Oprócz ciepła, ciepła wyliczanego w kaloriach - piece dostarczały niesamowitego, wręcz staromodnego dla dzisiejszych czasów klimatu, otoczki domowego ogniska. Bo to było faktycznie ognisko. Tyle, że za żeliwnymi drzwiczkami kaflowego pieca. Dziś wraca moda na domowe, nawet kaflowe kominki, w których buzuje prawdziwy ogień. Piękno jednak jest niezniszczalne. Ile bym dał, by jeszcze choć raz zapalić w takim piecu! Tej pięknej sztuki palenia w piecu nauczył mnie ojciec.
Dlatego drewno na podpałkę było niezbędne na Kazimierzu. Drzewo to też można było kupić w maleńkich sklepikach, których okna zdobił szyld Towary Spożywcze, lub Towary Mieszane. Pęczek-wiązka takiego drzewa, związanego słomianym powrósłem kosztował 2 złote. Do dziś pamiętam te ceny.
W sklepikach tych można było kupić wszystko. Żywność przede wszystkim. Drób, sery, jajka, wiejskie masło i śmietanę, ziemniaki, jarzyny, kapustę i ogórki z beczki, oraz konfitury i słodycze.
Słodycze nas najbardziej interesowały. Landryny i cukierki grylażowe ze szklanych, okrągłych słojów ze skośnie ułożoną zakrętką, kolorowe groszki w szklanych rurkach w kształcie złożonego parasola, mleczne cukierki, zwane "ślazowymi" i inne słodycze. Wielkie wzięcie miały małe "kamyczki" zwane przez nas "likierowymi", bo po przegryzieniu twardej polewy cukierka do ust wlewała się słodka ciecz niczym jakiś likier.
Starzy i stali klienci kupowali w takich sklepach na kredyt, czyli zeszyt, w którym sklepikarz skrupulatnie notował zakupione towary. Należność regulowano raz w miesiącu. Wszystkim to odpowiadało.
Najbliższym mojego zamieszkania był sklepik pana Jana Węgrzyna. Na rogu Św. Sebastiana i Berka Joselewicza. Zawsze w czwartek mama wysyłała mnie po wspaniały twaróg. Dziś tam jest jakiś bar. Podobny sklep znajdował się na ulicy Miodowej, obok naszej szkoły. Prowadziła go pani Weissmark. Branża ta sama, chociaż ze względu na szczuplejszy lokal - skromniejsza. To tam najczęściej, wymachując workami na kapcie, po wyjściu ze szkoły kupowaliśmy oranżadę w proszku, którą z torebki delikatnie wsypywało się do ust. Przyjemnie syczała w zetknięciu z wilgocią jamy ustnej. Ach - pychotka!
Była tam też zwykła oranżada (zwana też lemoniadą) w butelkach tzw. krachlach i słodycze w kształcie myszek zrobionych z twardej galaretki. Zanim zjadło się tą galaretkową myszkę trzeba było się nią nacieszyć! Zanim myszka została skonsumowana, zapoznała się z zawartością wszystkich kieszeni jakie wtedy ówczesny, mały człowiek posiadał.
W jednej kulki, w drugiej śrubki, hacele. Jakieś gumki, rurki i Bóg wie co jeszcze. Myszka miała dużo czasu, zdążyła się wybrudzić, zapaskudzić. Wielkie rzeczy! Wytarło się ją w koszulę i pogryzając długo trzymało w ustach zanim rozpłynęła się w rozkoszy podniebienia.
Podobnych prywatnych sklepików na Kazimierzu było mnóstwo. W nich najczęściej robiono zakupy. Sklepów państwowych sieci MHD było niewiele. Wielkie wzięcie miała "mleczarnia" na rogu Miodowej i Brzozowej. Ale tam mleko było "chrzczone" jak mówiła moja mama.
Na obrzeżu Kazimierza, na środku plant Dietlowskich, w linii ulicy Sebastyana stała mała, drewniana budka. O budce mówiło się "u babci", bo wiekowa staruszka sprzedawała w niej różne słodkie drobiazgi. Najczęściej precle, pieczywo i słodycze. Wieczorem przy lampie naftowej.
Jak łatwo się domyśleć nie było wtedy linii tramwajowej na ulicy Dietla. Na trawniku plant grało się w piłkę. Trzeba było być czujnym, bo co jakiś czas teren ten kontrolował pracownik zieleni miejskiej. Dostojnie chodził po terenie z opaską na rękawie plantowy, a w ręce miał tęgi kij. Czasem był z psem. Przeganiał nas chłopaków. Najbliższe, szkolne boisko było po południu zamykane na klucz. Gdzie mieliśmy grać w piłkę?
Furmankami chłopskimi na Kazimierz przyjeżdżały wiejskie baby handlujące mlekiem, cielęciną i wiejską kiełbasą robioną na Piaskach, lub w Liszkach. Wszędzie widać było objuczone gospodynie w chustkach "tybetkach" z pękatą, białą płachtą na plecach (zbierały do niej suchy chleb) i dwoma ocynkowanymi bańkami z mlekiem. Co to było za mleko! Postawione w szklance na kwaśne miało śmietankę na palec i trzeba je było kroić łyżką.
Niełatwo było żyć w kazimierskiej wspólnocie. Pomijam sprawę różnego autoramentu złodziejaszków, menelów i innych niechlubnych jego mieszkańców. My - jako małolaty (a właściwie gówniarze) nie mieliśmy z tym styczności. To nas nie obchodziło, bowiem każdy, choćby latem miał przykazane najpóźniej o 20.00 być w domu.
Przestępcami zajmowała się Milicja Obywatelska. Drzwi komisariatu na ul Szerokiej często były w ruchu wyrzucając co jakiś czas ze swej czeluści rzezimieszków w kajdankach przewożonych na przesłuchania i rozprawy w sądzie o kradzieże, pobicia i różne takie zatargi z kodeksem karnym.
Nam - uczniakom z podstawówki też nie było lekko, choć nas funkcjonariusze Milicji Obywatelskiej nie nękali. No bo i za co? Za wybitą szybę? Za dzwonienie po bramach do dozorców? Czasem tylko nasz Dzielnicowy zachodził do kamienicy i pytał lokatorów o różne fakty z życia niespokojnych sąsiadów.
W naszym przypadku chodziło o coś innego. Każdy bowiem rejon Kaźmirza strzegła jakaś banda. To nie była banda w tym najgorszym znaczeniu. Grupa podobnych jak każdy z nas drapichrustów, która zażarcie broniła swego terytorium przed "obcymi".
Obcym był ktoś mieszkający kilka ulic dalej, nie mający "układów" z tubylcami. Każde przypadkowe spotkanie było okazją do zaczepki.
Na pytanie: - Tyyy szurasz? - nie wiadomo było jak odpowiedzieć.
Bo jeśli zdradziło cię drżenie łydek - to mogłeś oberwać. Jako słabszy, albo tchórz. Jeśli odwarknąłeś wojowniczo - Ocho - nie być taki cwaniak! Konflikt gotowy. Czasami wyglądało to groźnie niczym na ostrzu noża. Ale wyjściem i niekiedy przez przypadek z tej trudnej sytuacji było stwierdzenie któregoś z bandy:
- Tyyy - ja go znam! On chodzi do klasy z Kazkiem!
- Achaaa...
To nieraz ratowało skórę. Uff! Co za ulga.
Konflikty miały różną genezę: o piłkę, o "zośkę" o to, o tamto. Z biegiem lat coraz częściej chodziło o dziewczynę z którą człowiek chodził na randki. Nieraz mieszkała w innym rejonie Kazimierza i potrzebna była jej pomoc. Dziewczyna znała lokalnych mężczyzn i mogła coś z nimi uzgodnić byś mógł wieczorem odprowadzić ją do bramy, a potem w miarę bezpiecznie wrócić do domu.
Jeśli były jakieś bardzo ostre sprawy nagłe i natury osobistej szło się wtedy "na solo". Tu na dwoje babka wróżyła, czyli wóz, albo przewóz. Znajdowało się jakiś odludny zakątek. Mogła to być brama, lub jakieś podwórko, wszędzie tam gdzie można było skryć się przed dorosłymi. Obu stronom zależało, by nikt nie przeszkadzał. Baliśmy się, by ktoś nas nie przegonił, lub zadzwonił na milicję. Ale kto wtedy w domu miał telefon? Jednostki.
Walczyło tych dwóch skłóconych w asyście licznych sekundantów zwaśnionych stron i tylko dwóch. Walczyli tylko i wyłącznie na pięści, najczęściej do pierwszej krwi z rozbitej wargi, lub nosa. A że przy okazji trafiało się wybicie przednich zębów to trudno. Siła wyższa. Takich szczerbatych na Kazimierzu wśród nas było wielu. Ksywka "szczerbiec" była powszechna. Nikt nie obrażał się z tego powodu, wszak ze szkoły przyswoiliśmy wiedzę o mieczu koronacyjnym polskich królów, który w roku 1958 powrócił na Wawel do skarbca koronnego.

Wprawienie wybitego, lub złamanego zęba nie było wtedy w modzie. Chyba, że chodziło o całą szczękę, ale ten problem mieli ludzie starsi. Dentyści na Kazimierzu sporadycznym zajmowali się leczeniem uzębienia mieszkańców. Najczęściej usuwali resztki tego czego nie zmogła do końca próchnica. Przodowali profesjonaliści ze Szpitala Bonifratrów. Wyrywali błyskawicznie, nawet bez znieczulenia. Człowiek nawet nie zdążył krzyknąć.

Solówka - to był taki honorowy i klasyczny pojedynek. Było nie do pomyślenia by w zemście sekundanci przegranego pobili zwycięzcę. Poza lekkim uszkodzeniem przeciwnika wszystko było fair play.
Tolerowało się też "obcego" na swoim terenie, gdy okazało się, że utyka, rękę ma w gipsie, lub nosi okulary, czy coś takiego. Nigdy, powtarzam nigdy nie dochodziło do takich krwawych bójek jak dziś, gdy w ruch idą kije bejsbolowe i styliska od sztychówek. Wielkie wojny prowadzono wprawdzie z sąsiednim Podgórzem, ale z reguły w okolicach mostu na Wiśle. Na naszym, albo ich terenie.
Przyznam, że nieczęsto brałem w tym udział, co wcale nie oznacza, że byłem "grzecznym chłopczykiem". Nieraz zachodziliśmy do Podgórza, ale dla bezpieczeństwa zawsze szło nas kilku. Największą pokusą dla nas, chłopców z Kaźmirza i szczególnie latem była rozlewnia wody gazowanej - zaraz za mostem, przy ul. Rejtana. Mówiło się wtedy, że idziemy "do buzera". Tam serwowano najwspanialszą oranżadę jaka istniała w Krakowie.
Na Rejtana w murze było okienko i aluminiowy blat. Kufle jak w barze piwnym. Małe i duże. Pipa też jak w barze piwnym. Tyle tylko, że z tej pipy lała się sycząca dwutlenkiem węgla zimna woda sodowa, zaprawiona sokiem, najczęściej wiśniowym, lub malinowym. To nie był taki sok jak robiony w domu, ale za to kolor miał - palce lizać! Czerwony niczym auto strażackie. Być może sztucznie barwiony. Nam to nie przeszkadzało.
Chodziło się też w inne rejony Podgórza. We wtorek po Wielkiej Nocy na Rękawkę na odpust, albo innym razem, bezpieczną i okrężną drogą - przez III Most, obok Kryształu i od Boga Ojca pod wiaduktem kolejowym nad ulicą Wielicką w prawo na Kopiec Krakusa. Chłopaki z Podgórza "w rewanżu" chodzili do nas na odpust w Boże Ciało. Odpusty wtedy to była wielka frajda. Wprawdzie mama mówiła, że tam sprzedają same "szmoncesy", ale jak tu żyć bez pistoletu na kabzle (kapiszony), lub korkowca. Dorośli tego nie zrozumieją nigdy. Te wszystkie potrzebne rzeczy, poza okresem "odpustowym" kupowało się w maleńkim sklepiku przy ul. Bożego Ciała.
Latem większość z nas spędzała czas nad Wisłą. Jeszcze nie była taka brudna jak w latach radosnej dekady propagandy sukcesu i można było się kąpać. Naprzeciwko kościoła Na Skałce istniała plaża. Wisła wtedy miała jeszcze stare koryto.
Nie było piasku na tym kazimierskim brzegu. Wielka piaszczysta łacha ciągnęła się dnem - prawie pod dębnicki brzeg. Natomiast typowa, piaszczysta plaża była naprzeciw Wawelu. By nie przechodzić mostem można było skorzystać z przewoźnika, który za 50 groszy przewoził wszystkich chętnych łódką na drugą stronę Wisły.
Pływało się też w Wiśle w okolicach ul. Mostowej. Bardziej odważni skakali z mostu. Na nogi oczywiście.
Potem zakazano kąpieli. Zakazu tego bacznie pilnowała milicja wodna pływająca na szybkiej motorówce. Nadjeżdżali znienacka i trzeba było szybko wiać na brzeg. Dla większego bezpieczeństwa jeden z nas wtedy zostawał przy ubraniach. W razie nalotu MO brał to wszystko do torby i chodu! Reszta amatorów kąpieli, ale już tylko w samych gaciach musiała radzić sobie sama. Ale ubranie było bezpieczne.
Wieczorami na Kazimierzu dość niebezpiecznie było w okolicy licznych barów i restauracji. Pijaństwo w takiej biednej dzielnicy i zamieszkałej przez miejski proletariat szerzyło się ogromnie. No bo kto tu mieszkał? Inżynier był rzadkością. Średnie pokolenie (w naszym mniemaniu) pobierało być może nauki w liceach, lub szkołach wyższych.
Najczęściej pracowano w rzemiośle, transporcie, handlu, albo po prostu dorywczo przy czym dało się zarobić, jak choćby przy wyładunku wagonów na towarowej stacji kolejowej Kraków Grzegórzki. I ja tam też chodziłem jako młody chłopak, bowiem pojęcie kieszonkowego, czy też tygodniówki od rodziców nie istniało w tych latach.
Bo jeśli sprzedałeś już z domu wszystkie niepotrzebne flaszki z octu i słoiki z dżemu i wszystką, niepotrzebną odzież wraz z makulaturą zostawiłeś w skupie, oraz przepatrzyłeś jakieś rzadko odwiedzane stryszki, lub piwnice i dalej byłeś w potrzebie finansowej, a liczyłeś już ze 13 wiosen - to został ci tylko wyładunek wagonów.
Oczywiście takich jak my nie brano do węgla. Najwyżej jakieś kartony z puszkami dla pobliskich zakładów mięsnych (rzeźni) na ul. Rzeźniczej. Na rozładunku węgla można było zarobić pięć razy tyle co na kartonach, lub słoikach.
Wyładunkiem węgla zajmowały się stare kaźmirskie bambry, które w duecie potrafiły wagon (chyba 8 ton!) opróżnić w trzy godziny. Tacy mieli układy ze składem opału (jeden z nich to róg Miodowej i Jakuba - tam też był skup flaszek, złomu i makulatury) i zaopatrzeni w wielkie łopaty "sercówki" rozwozili potem węgiel po domach - przy okazji znosząc do piwnicy w skrzynkach, tzw. duckach. Wystarczyło cztery takie szusy sercówą i ducka była pełna. W przerwach tego znoszenia wyciągali z kieszeni ćwiartkę czystej z czerwoną kartką, obtłukiwali lak na korku, odbijali korek i gasili pragnienie.
Proste to były chłopy i to oni przeważnie stanowili klientelę okolicznych barów i restauracji. Tam regularnie przepijali zarobione pieniądze.
Barów było kilka. Bar Za Rogiem - faktyczny róg Dietla i Bożego Ciała. Nieopodal, na Miodowej były dwie takie podobne knajpy: bar Wschodni pod numerem 16 (dziś tam jest Hotel Kazimierz) i bar Liliput pod 3. Bar Pod Filarkami - róg Starowiślnej i Dietla. Bar Syrena przy Starowiślnej 93, przy ostatnim przystanku tramwajowym przed III Mostem. Prawie po drugiej stronie znajdował się inny lokal - bar Podhalanka - przy Starowiślnej 64, na rogu ulicy Rzeszowskiej.
Na ulicy Krakowskiej, prawie naprzeciw ulicy Skałecznej pod numerem 24 mieścił się bar Kazimierz. Jak widać było tego sporo.
Najlepszą w klasę kazimierskich knajp reprezentowała restauracja Stary Ratusz w narożniku ulicy Węgłowej i Krakowskiej, prawie na Placu Wolnica i bar Krzyżyk pod arkadami pod numerem chyba 15. Kiedyś podobno w tym lokalu była tęga bitka po pijaku. Jeden ze znanych polskich bokserów brał w niej udział. Finał podobno był tragiczny. Zakończył się sprawą karną w sądzie.
Większość tych lokali gastronomicznych to były mordownie i zadymione speluny pełne wrzasków podpitych mężczyzn i różnych "panienek", pełne przekleństw, z charakterystycznymi grubymi szybami na utytłanych obrusach, z nieśmiertelną ebonitową popielniczką ze śmierdzącymi niedopałkami i potężną bufetową za barem w czarnej sukience z białym fartuszkiem i takim samym kelnerskim czepkiem na głowie. Przed barem stawały często konne platony, z których wtaczano do piwnicy wielkie, drewniane beki z piwem.
Dziwne, że większość tego typu gastronomii lokowano na rogach ulic. Być może wówczas opuszczającym lokal łatwiej było po pijaku trafić do domu. We wszystkich knajpach (nawet w tych nieco lepszych) nie było wykidajły, który by pijanego i rozrabiającego gościa wyrzucał na przysłowiowy zbity pysk. Jako młodzian nie zachodziłem oczywiście do takich lokali, ale znam przypadki, że gdy brakło gotówki do zapłacenia rachunku to kelner dostawał w zastaw zegarek. I to musiał być dobry zegarek. Nie jakaś tam enerdowska RUHLA. Zegarki w tych czasach też był rzadkością. Moda na zegarki "komunijne" nastała dopiero w latach 70-tych.
Niemal prawie wszystkie tamte alkoholowe bary i restauracje zamieniono potem na typowe bary mleczne, lub po prostu zlikwidowano.
W latach młodości, gdy w okresie rozwoju big bitu nastała moda na chodzenie "na ubaw", czyli tańce, chodziło się do hali Korony na Kalwaryjskiej, albo do Sokoła zaraz za mostem, czyli jak to się wtedy mówiło Relaksu. Tam dobrze grali: Skaldowie, Szwagry i inne zespoły tamtych lat, których nazw już nie pamiętam. Chłopcy z Podgórza w tym samym celu przychodzili do nas na Bocheńską gdzie popis polskiego big bitu dawały Czarne Koty.

Ci, którzy dobrze tańczyli chodzili poza Kaźmirz; do Socjalnego na Reymonta, do Wandera na Mogilską, do Yacht Clubu na ul. Powiśle (dziś w tym miejscu stoi hotel Sheraton) lub do Szopy na Rakowicką.

Na wszelki wypadek na tańce do sąsiedniej dzielnicy szło się grupą, ale samotna para (chłopak i dziewczyna) nigdy nie była zaczepiana. To byłoby niehonorowe.
Gdy dochodziło do jakiś wojen kazimiersko-podgórskich, to trwały one krótko. Skutecznym środkiem na zażegnanie bitwy były syreny jadących milicyjnych gazików - jedne z Szerokiej, drugie z komisariatu na Zamojskiego. Wtedy następował chwilowy rozejm. W jednej bramie, lub przechodce chronili się ci z Kaźmirza i ci, którym Podgórz był matecznikiem. Byle nie dać się złapać rączym mundurowym. Z tego mogły być kłopoty.
Przechodki owe często okazywały się zbawienne. Znaliśmy je wszyscy podczas zabaw w żandarma i zbója. Większość życia na Kaźmirzu to była pogoń, albo ucieczka.
Można było wejść do bramy z jednej ulicy poprzez podwórka, zaułki, korzystając z komórek, betonowych śmietników (wtedy nie było kubłów na śmieci), a wyjść na inną. Takich przechodek było mnóstwo. Z Szerokiej na Dajwór, z ul. Bożego Ciała na Józefa, z Miodowej na ul. Dietla i wiele innych, których już nie pamiętam. Gdy było bardzo niebezpiecznie wystarczyło wejść na Miodową 33 i po ogrodzeniu zaszyć się na starym cmentarzu Remuh. Wtedy prawie nikt nań nie zaglądał.

Kto chce poznać smak kazimierskich przechodek niech przypomni sobie scenę z filmu "Zawrócony", gdzie Tomasz Siwek, odtwarzany przez Zbigniewa Zamachowskiego ucieka przed oddziałem ZOMO. Tak było na Kazimierzu.

Dziś już nie ma coś takiego jak przechodka. Pogrodzono podwórka, wzniesiono murki, zabudowano dawne korytarze. Dziś Kazimierz wygląda całkiem inaczej.
Wiele starych, ruder znalazło swoich, lub nowych właścicieli. Wiele domów czeka na remont. Na Kazimierzu też znaczna część krakowskiej kultury znalazła swoją nową siedzibę. Dobrze. Bardzo dobrze. Ktoś się wreszcie zainteresował tą niegdyś całkiem zapomnianą starą dzielnicą Krakowa. Opuszczone izby i strychy są rzadkością. Coraz mniej straszą puste domy z czarnymi oczodołami okien. Już nie spotyka się w izbach wybebeszonych w czasie poszukiwań z lat pięćdziesiątych kaflowych pieców, lub pozrywanych podłóg i fragmentów desek w suficie ze zwisającą spod tynku trzciną. Szukano skarbów? Być może. Kazimierz przed wojną był dzielnicą kwitnącą handlem. Jeszcze dziś się mówi: Lepsze deko handlu niż kilo roboty. Stara to prawda jak świat.

I znów chodzę po Kazimierzu. Dzisiejszym, współczesnym. Zanurzam się w ponure i jak dawniej mroczne zaułki Ciemnej, Lewkowej, Izaaka, Jakuba i ul. Kupa. Zjadam "sękacza", lub "pyrtka" u Endziora na Placu Nowym, zapijam piwkiem z Piersióweczki i Fajeczki, czyli ze sklepiki pani Wandy - kaźmirskiej królowej i patrzę wokoło. Patrzę i nie poznaję.
Część dawnych ruin zaburzono, puste place zabudowano. Nie zawsze stosownie do okolicznej architektury. Poprawiono elewacje, zagrodzono podwórka. Nie mogę, tak jak dawniej podglądnąć życie jakie tam się toczy. Ale i ono jest teraz całkiem inne.
Nie da się jak dawniej wejść do środka. Dostępu broni zamykana brama, domofon. Nieraz zabieram aparat fotograficzny. Dzwonię gdziekolwiek i czasem ktoś mnie wpuści.
Jakże żałuję, że dawniej nie miałem możności fotografowania. Kiedyś aparat fotograficzny był rzeczą nieosiągalną! Pojawił się w domu (za dobre świadectwo) dopiero gdy miałem 17 lat. Stara, ruska Smiena 8. Mam ją do dziś. Jako pamiątka. Już nie wydobywa z siebie pstryknięcia migawki. Zerwana.
Ale wtedy nie przyszło mi na myśl, by fotografować taką niesamowitą dzielnicę jak stary Kazimierz. Mój Stary Kazimierz. Teraz mi go brakuje.

Przemierzając dzielnicę mego dzieciństwa i młodości spotykam ludzi z mojego pokolenia. Może to jacyś moi dawni kompani! Nie poznaję, bo jakże w siwym, albo wyłysiałym, często okrągłym brzuchaczu poznać kogoś, z kim kiedyś grało się w piłkę, lub "zośkę".
Rozjechała się wiara po Polsce i Krakowie do nowych dzielnic, mieszkań. Kontakty się zatraciły. Trudno poznać kogoś po dobrych 45 latach. Czas robi swoje i posuwa nas w starość coraz szybciej i szybciej.
A wszystko zaczęło się pod koniec lat czterdziestych ubiegłego stulecia. Tu się urodziłem, tu chowano mnie w domu niczym delikatną latorośl, starając się bym "wyszedł na ludzi". Tu w końcu wzrastałem jako rozbrykane chłopię i tu poznawałem życie. To nie to samo co pobieranie nauki w szkole. Szkoła daje jakiś zasób wiedzy, wiadomości. Dom rodzinny czuwał, bym nie zszedł na manowce. Mówiono - jak się nie będziesz uczył - zostaniesz szewcem!
Życia uczyło się na Kazimierzu. Życia uczyło wszystko co związane było z tą jakże barwną otoczką tej niesamowitej dzielnicy. Uczyło jak być twardym i odpornym. Uczyło pewnych zachowań gdy najważniejszy był honor i godność.
Ilekroć bywałem w różnych rejonach naszego kraju i poznawałem nowych ludzi zawsze zadawano mi sakramentalne pytanie: Skąd pochodzisz?
- Z Krakowa - ja na to. Kraków dla mnie to przecież jeden z pępków świata.
- A z jakiej dzielnicy? - pytano dalej.
- Z Kaźmirza! Odpowiadałem dumnie i trochę buńczucznie.
- Skąd? - z Kazimierza? - pytano.
- Z Kaźmirza! - poprawiam.
- Ooooo!...
Po tym stwierdzeniu jakoś wtedy pierś sama szła do przodu. Wtedy w tym "Ooooo... " nie wyczuwałem ironii za grosz. Może trochę podziwu, lub odrobinę zazdrości. I zawsze byłem i jestem dumny z tego, że stąd pochodzę. Tak mi już do dziś zostało.

Kraków, 22 stycznia 2005 roku

Andrzej Słota




Blog

Posłuchaj mp3

Karol


Serwisy specjalne

 

 

 

 

 

 

Jerzy Panek

Nasze miasto, tamte czasy

Kazimierska architektura w malarstwie

Kazimierz Machowina

Artykuły (archiwum)

Bulwary pod zabudowę

Plac Nowy - jaki będzie?

Plac Wolnica - konkurs

Mój Kazimierz

Słowniczek pojęć spotykanych często na Kazimierzu

Krwawa linia

Linki

Dzielnicowi patrioci

Centrum Badań Holokaustu

Galeria Otwarta Pracownia (www.otwartapracownia.com)

Galeria Szalom (www.galeriaszalom.com)

krakoff.info (www.krakoff.info)

e-krakow (www.e-krakow.com)

Krakowskie knajpy (www.knajpy.krakow.pl)

Galeria Raven (www.raven.krakow.pl)


:: cofnij :: do góry ::
(c) 2002-2004 by Stowarzyszenie Twórców Kazimierz.com
Stronę zaprogramowali
mtq & mikolaj
Kopiowanie i wykorzystywanie materiałów z witryny bez zgody autorów zabronione