Goście odwiedzający dzisiaj krakowski Kazimierz, bądź jego mieszkańcy, którzy chcą zaznać uciech gastronomicznych, mają do wyboru niezliczoną ilość restauracji, barów, knajp, pubów czy kafejek. Prześcigają się one w ofertach dla konsumentów, wabiąc gości aranżacją wnętrz, wyszukanym menu, artystyczną atmosferą i innymi atrakcjami. Wiele z nich prezentujemy także na naszej stronie internetowej.
Taki stan rzeczy trwa jednak dopiero od kilku lat, jeszcze całkiem niedawno gastronomiczna strona Kazimierza prezentowała się nadzwyczaj ubogo. Spróbuję zatem pogrzebać nieco w pamięci i opisać jak wyglądała gastronomia "na Kaźmirzu" w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ubiegłego stulecia. Zacznijmy od restauracji. Być może młodsi internauci mi nie uwierzą, ale restauracji na Kazimierzu było w tamtych czasach sztuk 3 (słownie: trzy).
Należy tu dodać, że używanie szumnego określenia restauracja, w odniesieniu do ówczesnych lokali gastronomicznych, jest w świetle dzisiejszych kryteriów dużą przesadą, z kilku powodów. Po pierwsze - każdy z tych lokali zostałby dzisiaj natychmiast zamknięty przez Sanepid z powodu stanu higieny w toaletach, na salach konsumpcyjnych i zapewne w pomieszczeniach kuchennych (nigdy, nawet w stanie najwyższego upojenia, nie odważyłem się do pomieszczenia kuchennego wtargnąć). Po drugie - alkohol podawano w tych lokalach tylko do tak zwanej "konsumpcji", co wówczas znaczyło, że alkohol owszem, można zamówić i skonsumować, ale pod warunkiem, że zamówi się dodatkowo jakąś potrawę, czyli tak zwaną zakąskę. Dania te nadawały się do różnych rzeczy, tylko nie do jedzenia więc przykładowo "koreczki z sera" były wielokrotnego użytku i podawano te same do konsumpcji kolejnym klientom. Alkohol "tylko do konsumpcji" to nie był wymysł personelu a odgórne zarządzenie władz, które wykazywały w ten sposób, jakże wielką w ich mniemaniu troskę o zdrowie i trzeźwość ludu pracującego miast i wsi. Po trzecie - obsługa. Komuś, kto nie pamięta tamtych czasów naprawdę trudno uwierzyć w to, że kelner przez pół godziny udawał, iż nie dostrzega gości przy stoliku, 90% dań z menu nie można dostać, bo już "wyszły", barmanka patrzyła na gościa jak na zwiędłą pokrzywę a na prośbę o piwo robiła obrażoną minę, jakby jej pół rodziny wymordował.
Jedna z tych restauracji o pięknej nazwie "Kazimierz" znajdowała się przy ul. Krakowskiej 24. W pierwszej sali znajdował się bufet i kilka stolików, przy których kłębił się zawsze tłum konsumentów, barmanka wrzeszczała: "Panowie piwa nie ma i dzisiaj już nie będzie, proszę odejść od bufetu, jasne?!!" "Tak jest, trzy duże!!" odpowiadał jakiś mocno już zmęczony i niedosłyszący amator złocistego napoju. Z sali bufetowej wchodziło się do sali głównej, gdzie było już trochę spokojniej i można było zamówić "lornetę z meduzą" czyli dwie pięćdziesiątki czystej i galaretkę "do konsumpcji". Obok głównej sali była jeszcze mała salka z czterema stolikami.
Druga restauracja nosząca nazwę "Pod Starym Ratuszem" mieściła się w kamienicy na rogu Placu Wolnica i ulicy Węgłowej, (ul. Krakowska 31, vis a vis ratusza, stąd jej nazwa). Podobnie jak w poprzedniej - najpierw był bufet i trzy stoliki, na lewo mała salka z czterema - pięcioma stolikami, zaś na wprost, za bufetem była sala główna a w niej ustawiono chyba z 10 stolików. Restauracja ta zapisała się w mej pamięci tym, że podawano w niej najgorsze piwo nie tylko na Kazimierzu ale w całym mieście. Podejrzewam do dziś, że lokal ów posiadał mikser pomiędzy beczką a dystrybutorem, w którym do piwa dodawano duże ilości wody i to nie pitnej a tak zwanej ppoż, bo smak mieszanki był straszliwy. W zamian za to, piwo można było tu nabyć o wiele częściej niż w "Kazimierzu"
Do trzeciej restauracji "Pod Filarkami" wchodziło się po schodkach na rogu Dietla i Starowiślnej (wówczas Bohaterów Stalingradu, tak, tak) a jej kierownikiem był przez wiele lat grecki emigrant, pan Sotiris Kosmos. Lokal składał się z dwóch tylko sal a standardem nie odbiegał od obu poprzednio opisanych. Filarki i schodki, nieco niższe bo po przebudowie skrzyżowania podniesiono poziom ulicy, pozostały do dziś.
Oprócz restauracji była jeszcze przy Krakowskiej, pomiędzy Dietla a Meiselsa kawiarnia-winiarnia "Pod Arkadami", wchodziło się do niej z bramy mieszczącej się pod istniejącymi tam do dzisiaj arkadami. Inna kawiarenka, "Esterka" znajdowała się również przy Krakowskiej, pod numerem 44, pomiędzy Trynitarską a Placem Wolnica. Podawano tam jedynie kawę, herbatę, ciastka i lody, alkohol był zakazany, nie wiem dlaczego, nie przypuszczam aby piękna kochanka króla Kazimierza Wielkiego była abstynentką.
Amatorzy piwa, ale tylko butelkowego, mogli się go napić od czasu do czasu w barze samoobsługowym przy obecnej ul. Starowiślnej 93a, tuż przed wylotem ul. Wawrzyńca. Bar nazywał się chyba "Syrena" (głowy nie dam sobie uciąć) i był typowym, śmierdzącym, peerelowskim lokalem, z metalowymi stolikami i krzesłami, brudną posadzką i rojami much w lecie. W drugiej połowie lat siedemdziesiątych istniał jeszcze przy ul. Miodowej, tuż przy Krakowskiej, samoobsługowy bar - jadłodajnia (oczywiście bezalkoholowy, więc nie wiem czy jest co wspominać) o wdzięcznej nazwie "Liliput".
Można by też wspomnieć o restauracji "Podhalanka" na rogu Starowiślnej i Przemyskiej ale nie jestem pewien czy należy ją zaliczyć do Kazimierza, czy już do Grzegórzek, niech się wypowiedzą autorytety.
Trudno w to uwierzyć, ale to już wszystko co miał do wyboru w dzielnicy Kazimierz, żyjący w tamtych szarych czasach wielbiciel lokali gastronomicznych. Nic więc dziwnego, że tak zwane życie towarzyskie, połączone z konsumpcją jadła i napitków, kwitło w domach i mieszkaniach prywatnych. Miało to jednakże tę kiepską zaletę, że nawet w najlepiej zaopatrzonym domu zasoby alkoholowe były ograniczone. Trudności zaczynały się, gdy w środku nocy towarzystwo chciało się dalej bawić a butelki wyschły. Sklepów nocnych nie prowadzono ale od czegóż były meliny. Ale meliny to temat na osobne wspomnienia.
Krzychut
|